Rozmowa z Kasią Kielecką z okazji zbliżającej się premiery "Trzykrotek"

 W jednym z dialogów w powieści Ola mówi: „Po czterdziestce człowiek zaczyna wreszcie akceptować siebie. Po sześćdziesiątce ma w nosie to, czy inni go akceptują. Dla mnie to wymarzony stan. Jest mi doskonale i wreszcie oddycham pełną piersią.” To ważna, choć oczywiście nie jedyna, myśl przewodnia „Trzykrotek”. - Mówi w wywiadzie Katarzyna Kielecka, której książka "Trzykrotki" ukaże się 10 lipca.

10 lipca będzie miała premierę Pani książka „Trzykrotki”. Inspiracją dla tytułowych Trzykrotek jest autorka, czyli Kasia Kielecka, oraz jej przyjaciółki: Kamilla i Ola. Skąd pomysł na taką książkę?

Czas goni, ciągle wydaje się go za mało, a mnie się zamarzyło, byśmy wreszcie przestały spoglądać na zegarki i mogły nacieszyć się swoim towarzystwem. Kamilla i Ola są moimi pierwszymi Czytelniczkami, odgrywają istotną rolę w procesie tworzenia kolejnych powieści, więc postanowiłam cichaczem porwać je do fabuły i zobaczyć, co z tego wyniknie. Wbrew moim obawom nie miały oporów, pozwoliły się obsmarować i nieźle się przy tym bawiły. Ta książka już na etapie powstawania spełniła swoją rolę, bo wysnuła sporo dodatkowych nitek w łączącej nas więzi.

Rozumiem, że nie sportretowała Pani Trzykrotek jeden do jednego, niemniej przypisała im Pani jakieś autentyczne cechy?

Jak najbardziej. Z założenia starałam się trzymać faktów. Dziewczyny są barwne, więc było z czego czerpać. Siebie także nie oszczędzałam i pewnie dzięki temu wybaczyły mi nadmierną szczerość. Czasem musiałam jednak coś uwypuklić dla potrzeb fabuły. Na przykład Kamilla w książce przywykła nosić tylko szpilki, używa mnóstwa kosmetyków, nie wychodzi z domu bez makijażu. To przerysowany obraz, ale z pewnością z nas trzech to ona najczęściej prezentuje się jak z żurnala i chciałam to po prostu podkreślić. Wprowadziłam też drobne korekty w wyglądzie, zmieniłam nam doświadczenie zawodowe na takie, które idealnie by się sprawdziło w alternatywnej rzeczywistości, a przede wszystkim postarzyłam nas o kilkanaście lat i wysłałam na emeryturę, dzięki czemu kolejne pokolenie dorosło.

Czy Kamilla i Ola oraz reprezentanci waszych rodzin czytali rękopis czy też będą mierzyć się ze swoim literackim portretem po ukazaniu się książki?

Dziewczyny czytają każdy mój tekst już na etapie pisania, wyrywając sobie kolejne rozdziały i tym razem wyglądało to tak samo. To osoby z dystansem do siebie i ogromnym poczuciem humoru, więc pozwoliły mi naprawdę na dużo. Męża bez trudu przekupiłam, ofiarowując mu w książce pracę marzeń. Najbardziej obawiam się najmłodszych. Na wszelki wypadek większość imion (poza moim, Oli i Kamilli) oraz wszystkie nazwiska zmieniłam na fikcyjne, co daje szansę, że ujdę z życiem.

Książkę dedykuje Pani przyjaciółkom, pisząc: Pamiętajcie: to nie powieść, to plan. Bardzo mi się ten koncept podoba…

Nam też. Dlatego zamierzamy urzeczywistnić tę część powieściowej fikcji, na którą mamy wpływ.

Całe szczęście, że żyjemy w czasach, kiedy w pobliżu emerytury nie trzeba grać roli matrony, a nawet traktować opuszczenie gniazda przez potomstwo jako inspirację do rozwinięcia skrzydeł…

Obserwuję to zjawisko z zachwytem. Znam sporo osób w tym wieku (a także sporo starszych), które czerpią z życia ile się da, potrafią się bawić, cieszyć, doświadczać, zakochiwać, odkrywać nowe pasje, a nawet podejmować wyzwania zawodowe. Bardzo bym chciała za tych kilka(naście) lat widzieć nas właśnie takimi. W końcu radość, ciekawość świata, przyjaźń czy miłość nie są wyłącznymi przywilejami młodości. W jednym z dialogów w powieści Ola mówi: „Po czterdziestce człowiek zaczyna wreszcie akceptować siebie. Po sześćdziesiątce ma w nosie to, czy inni go akceptują. Dla mnie to wymarzony stan. Jest mi doskonale i wreszcie oddycham pełną piersią.” To ważna, choć oczywiście nie jedyna, myśl przewodnia „Trzykrotek”.

Wracając do książki. Podczas imprezy z okazji sześćdziesiątych urodzin Kasiuli przyjaciółki rozbijają świnkę-skarbonkę i…

I okazuje się, że regularne oszczędzanie potrafi dać po latach bardzo przyjemny efekt. Trzykrotki mają wystarczająco pieniędzy, by wybrać się w podróż życia. Oczywiście trudno im się porozumieć w kwestii kierunku i dopiero w drodze losowania wyłania się wizja trekkingu na Kilimandżaro.

Kilimandżaro to nie Everest, ale jednak wyzwanie…

Wszystkie trzy są tym lekko ogłuszone. Ale skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Najtrudniej ma Kasiula (czyli ja), bo obfite kształty i astma nie ułatwiają takich wyczynów. Rodziny panikują i próbują przemówić Trzykrotkom do rozsądku, tymczasem one są głuche na argumenty. Znajdują odpowiednie biuro podróży, gromadzą sprzęt wyprawowy, pracują nad kondycją.

Jednak Kilimandżaro poszło się bujać. Panie się poddały?

Absolutnie nie! Wcale nie poszło się bujać. Bardzo, ale to bardzo podoba nam się wizja zdobycia dachu Afryki. Tyle, że mamy w życiu priorytety, a one zmuszają nas do pilnego wyruszenia w drogę w zupełnie innym kierunku. Jedziemy w Alpy z przekonaniem, że zdążymy wrócić na czas, by się przepakować, wsiąść w samolot i zaatakować Kilimandżaro w zaplanowanym terminie.

I tym samym nadszedł czas, by podkreślić, że Trzykrotki nie są jedynymi bohaterkami książki…

W powieści ważną rolę odgrywają przedstawiciele młodego pokolenia. Mój powieściowy syn Mieszko wyprowadza się (wreszcie) z rodzinnego domu i przeżywa potężne dylematy, a nawet chwile grozy za sprawą zakochanej w nim Werki. Nieocenionym wsparciem służy mu jego niewidomy przyjaciel. Dwudziestoletnia wnuczka Kamilli, dotychczas przykładna studentka psychologii, odkrywa, że pierwsza miłość nie zawsze smakuje słodko i zaczyna zachowywać się nietypowo. Szuka zapomnienia w zabawie i alkoholu, bez końca imprezuje w łódzkich klubach ze znajomymi z roku i w końcu wyjeżdża z nimi pod namiot w góry. Zaniepokojone Trzykrotki postanawiają ruszyć śladem studentów, by mieć dziewczynę na oku.

Wyruszają kamperem we włoskie Alpy. Włochy to Pani ulubiony kierunek wakacyjny?

Kocham nie tyle Włochy, co właśnie Alpy. Są na tyle rozległe i różnorodne, że nie mogą się znudzić, a jednocześnie zachwycają mnie dostępnością dla turystów – od wytrawnych piechurów po tych kondycyjnie słabszych. Przepadam za górskimi spacerami, za jazdą serpentynami przez przełęcze, zderzeniem zieleni z surową szarością skał i turkusem jezior. Poza tym zwiedzania tamtych okolic nie ogranicza podróżowanie ze zwierzętami. Niestety w Polsce na teren części górskich parków narodowych nie można wchodzić z psem, a Leon spędza wakacje z nami.

I w słonecznej scenerii rozegra się finał książki. Nie zdradzając szczegółów – będzie się działo?

A jakże! Nie szczędzę bohaterom emocji ani przygód. Na kempingu z ostatnich scen spędziliśmy kilka nocy z moją rodziną i Olą w 2018 roku. Opisałam kamienną lawinę, która wówczas faktycznie namieszała nam w planach i mnóstwo prawdziwych detali. O poranku po wyjściu z namiotu chrupał pod stopami szron, a po godzinie można było oszaleć z gorąca, sprzątacz w dredach mył sanitariaty oblewając je silnym strumieniem ze szlaucha, a każdego wieczora chłopcy przeróżnych nacji skakali na trampolinie, wywrzaskując nazwiska piłkarzy. Oczywiście na widok mojego syna podnosił się krzyk: „Lewandowski!”. Jednak to, co napędzało akcję pod koniec powieści jest absolutną fikcją i lepiej, by tak pozostało. Nie wszystkie elementy fabuły chciałabym urzeczywistnić.

Jednym z głównych motywów „Trzykrotek” jest przyjaźń. Dzięki przyjaźni można przetrwać najtrudniejsze chwile?

Dzięki przyjaźni i dzięki rodzinie. Te pojęcia w jakiś sposób się przenikają. Kamilla i Ola są ważne nie tylko dla mnie. To ukochane ciocie moich dzieci. Ola często powtarza, że jestem jej „siostrą z wyboru”. Jeśli się nie ma rodzeństwa, wieloletnia przyjaźń potrafi zrekompensować ten brak, a my się znamy od 1994 roku. Z Kamillą odrobinę krócej, ale też bardzo długo. Wiem, że mogę na nie liczyć, że mnie nie zawiodą i akceptują z pełnym wachlarzem moich wad. To chyba jest najważniejsze. Dogryzamy sobie, żartujemy, czasem jedna drugą zdrowo obsobaczy, po czym dalej się przyjaźnimy. Chciałybyśmy spędzać z sobą więcej czasu bez zerkania na zegarek. „Trzykrotki” to nasza recepta na ten niedobór. Połączyły nas na papierze i podsunęły kilka pomysłów do wdrożenia w życie. Dziewczyny pojawią się oczywiście na premierowym spotkaniu autorskim i wspólnie ze mną będą opowiadać o naszej powieści.

W książce jest też sporo miłości. I tej rodzicielskiej, tej romantycznej i tej niszczącej…

W „Trzykrotkach” jest jak w życiu – nie całkiem idealnie i słodko. Miłości nie dostajemy ot tak, dożywotnio. Przybiera różne formy, ewoluuje, jest procesem, a jednocześnie darem, który wymaga uwagi, troski i również odrobiny szczęścia. Bohaterowie powieści chcą jej doświadczać, co wynika z oczywistej, naturalnej potrzeby człowieka. Życzę im (a zatem także sobie), by każdego dnia czuli, że są kochani. Tego samego życzę moim Czytelnikom.

„Trzykrotki” pisała Pani po „Znajdzie” Dla oddechu?

W jakimś sensie tak, chociaż nie było to zamierzone. Tak po prostu się stało. To powieść drogi, przygoda, eksperyment. Pozwoliłam sobie w niej na mnóstwo humoru, zahaczyłam o bliskie mi tematy, uwieczniłam osoby, które kocham. Po „Trzykrotki” można śmiało sięgać bez obaw, że natrafi się na tragedie takiego kalibru jak w „Znajdzie”. Z drugiej strony to nie jest wyłącznie żart i karykatura. Ta historia pokazuje, że rodzina, przyjaźń i miłość liczą się w życiu niezależnie od wieku, że to nie tylko przywileje, lecz także obowiązki i odpowiedzialność, a ponad wszystko dar, który należy szanować. To także powieść o tym, że można się pięknie różnić, bo przecież przyjaźń nie polega na tym, by myśleć identycznie, ale by być siebie ciekawym, czerpać z siebie nawzajem, uczyć się drugiego człowieka i tym sposobem wzbogacać swoje wnętrze. Na koniec muszę wspomnieć o zwierzęcych bohaterach. Mamy tu dwa psy i dwa koty. Chojnie dokładają swoje trzy grosze i wiele wnoszą do książki, jak czynią to w rzeczywistości.

Pracuje Pani nad powieścią zaplanowaną na kolejny rok. Może Pani zdradzić zarys fabuły?

Jesienią ukaże się dylogia „Księżyc nad Vajont” o losach polsko-włoskiej rodziny. W pierwszym tomie pt.: „Fala” współczesny wątek przeplata się z wydarzeniami z lat sześćdziesiątych, kiedy to doszło do katastrofy najwyższej (w owym czasie) zapory na świecie ulokowanej we włoskich Dolomitach. W drugim tomie pt.: „Echo” przedstawiam losy bohaterów po katastrofie na tle łódzkiego osiedla Retkinia, które w ciągu kilku lat zmieniło się ze wsi w blokowisko oraz do doliny Vajont w jej obecnym kształcie. W powieści szczególną rolę odgrywają skomplikowane relacje matki i córki, niezaleczone rany, nienaprawione błędy, rodzinne tajemnice, tęsknota oraz miłość, której wiecznie brakuje, bo nawet, gdy się pojawi, bohaterki nie zawsze potrafią ją zauważyć i docenić.
Plany na przyszły rok powoli się krystalizują, ale na razie nie będę ich zdradzać.

 Z Kasią Kielecką rozmawiała Magda Kaczyńska

 

Wydawnictwo Szara Godzina 2017 | Designed By mappo.pl
We use cookies
Szanowny Użytkowniku, informujemy, że serwis korzysta z plików cookies w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności. Pliki cookies są niezbędne do możliwości korzystania ze serwisu.