Prawdy nie ukryje żadna maska
15 lutego 2021 r. będzie miała premierę pierwsza książka Joanny Parasiewicz w portfolio Wydawnictwa Szara Godzina - „Mistyfikator”. Fascynująca opowieść o dążeniu za wszelką cenę do lepszego życia. Opowieść o inności, odrzuceniu i samotności, talencie, pasji i namiętności, która tworzy i niszczy. A w tle barwny obraz wielokulturowego Lwowa i Berlin szalonych lat 20. początku XX wieku.
1917 rok, Lwów. Wojna zbliża się ku końcowi, ale miasto wrze w ogniu narodowych ambicji. Po 16-letnim Wiktorze Foglu, opuszczonym przez matkę synu lokalnego wariata, nikt nie spodziewa się za wiele. Jest albinosem, a więc odmieńcem.
Nic nie boli tak bardzo jak inność. Nic bardziej nie motywuje niż bieda i upokorzenie. Wiktor Fogel, dzięki przypadkowemu spotkaniu teatralnego charakteryzatora, odkrywa talent do przeobrażania twarzy. W poszukiwaniu szczęścia, spełnienia i prawdziwej miłości opuszcza płonący Lwów.
Berlin lat 20. jest Sodomą i Gomorą Europy. To miasto rozpusty i dekadencji, domów uciech i kabaretów. Wiktor Fogel nie jest już śmierdzącym zgniłą rybą chłopcem z lwowskich podwórek. Otacza go sława geniusza charakteryzacji i alchemika, który wynalazł eliksir młodej skóry. Dokąd zaprowadzą go sława, pieniądze i namiętność?
Poznaj Wiktora Fogla, którego niezwykły talent stanowi zarazem uśmiech losu i przekleństwo. Odwiedź wielokulturowy Lwów oraz Berlin opętany gorączką swinga.
O Joannie Parasiewicz
Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego, specjalistka prawa międzynarodowego. Frankofilka i wielbicielka kultury żydowskiej. Na co dzień zajmuje się działaniami promocyjno- -marketingowymi jednej ze spółek technologicznych. Teksty jej autorstwa publikowane są w mediach biznesowych i branżowych. „Mistyfikator” to kolejna książka w jej dorobku po „Uskrzydlonych”, powieści historycznej o pierwszych lotnikach i czasach Belle Époque.
„Mistyfikator” Joanny Parasiewicz ukaże się nakładem Wydawnictwa Szara Godzina 15 lutego 2021 r. Powieść będzie dostępna w internetowych i stacjonarnych księgarniach w całej Polsce.
FRAGMENTY
I
A czas był pracodawcą Wiktora Fogla. Większość klientek zjawiała się w salonie o strzelistych oknach właśnie z jego powodu: pragnęły zetrzeć upływ czasu z więdnących twarzy, opadających powiek, kącików ust, szyi i policzków. Siedząc w śliwkowym fotelu albo na sofie, wyłuskiwały z trzewi wyszywanych woreczków prywatne relikwie, pokazywały świadectwa niegdysiejszej świetności, wycinane z gazet recenzje zapomnianych spektakli i zdjęcia po to, aby uczynił je na powrót takimi jak dawniej – widzialnymi. Wszystkie łaknęły uwagi. I jakżeż szybko traciły przy tym czujność.
Wiktor nigdy nie przerywał, gdy o czymś opowiadały, mówiły więc niemal cały czas. Wystarczyło, by kiwał w zamyśleniu głową, a one wciągały go bezwzględnie w swój świat. W jego salonie z kolorowym witrażem czuły się na powrót szczęśliwe, ponieważ jego dotyk czynił cuda, zwracał je znów piękne światu, tak jak tego pragnęły. Przebrzmiałe gwiazdy, zapomniane muzy i dawne odkrycia sezonu Wiktor stwarzał niemal na nowo mocą perłopławów, kalafonii, tłuszczów i wosku. Odtwarzał symetrię tam, gdzie jej brakowało, doskonalił rysy, formował niezgrabne podbródki i podnosił zapadnięte policzki. Ujędrniał cerę i maskował szpetne nosy. Za pomocą chwilowej ułudy i słodkiego zwycięstwa nad przemijaniem przywracał wiarę w fakt, że to, co najlepsze, jeszcze przed nimi.
Teraz zaś miał w zanadrzu coś znacznie cenniejszego. Coś, co wabiło je mocniej i uzależniało.
II
Bez pudła wyczuwały debiutantów. Tych, którzy odwiedzali ich po raz pierwszy, zdradzał niepewny krok i ściszony głos. Miętosząc w dłoniach kapelusz, rozglądali się z obawą, jakby trafili do pracowni dziwnym trafem, na przykład myląc drzwi. Zerkali nieufnie, jak gdyby zamierzali coś niestosownego, co nie uchodziło, niczym łakomstwo w ścisły post albo chęć podglądania sąsiadów.
O pewnych rzeczach w porządnych domach się nie mówiło. Pewne tematy w takich domach nie istniały. O pewnych rzeczach rzucało się jedynie żart w męskim gronie po kielichu. Bo kto to widział, aby wparować tak z ulicy, jakby się kupowało bilet na pospieszny, i powiedzieć obcej babie, co by sprawiło najwięcej uciechy.
Najbardziej więc te ceremonie bawiły Misię. Sadowiła się bliżej uchylonych drzwi i chichocząc, przysłuchiwała się, jak zażenowani odsłaniali swoje tajemnice. Wchodząc do pracowni madame, wkraczali na niepewny teren i sondowali ostrożnie podłoże. Każdy nowy był trochę jak pętak w uczniowskim mundurku. Skonsternowany i zawstydzony wyłuskiwał opieszale tajny projekt. Misia Kucówna prowadziła nawet prywatny rejestr typów klientów. Przychodzili więc rubaszni harcownisie.
– Potrzebowałbym taki, o, pani uważa, biusthalter* na cycuszki. Takie cuś, co to biuścik wypiętrzy i jeszcze żeby się po boczkach majtało, i odsłaniało tu i ówdzie, bo moja pani ciałka smacznego ma sporo.
Zaglądali rzeczoznawcy.
– Czy mógłbym najprzód zapoznać się z asortymentem?
Trafiali się także ekonomiści.
– Za kawałek szmatki czterdzieści złotych? Przecież za tyle to ja tydzień będę jadł po restauracjach na rynku!
Lola się nie śmiała. Po prawdzie nie było z czego się śmiać. Wiedziała, że gdyby do pracowni gorsetów jej matki – pierwsza w prawo od synagogi – prowadził sekretny, ale chwiejny most, to korzystaliby z niego zapewne wszyscy. Lola się nie śmiała, ponieważ przede wszystkim zazdrościła. Zazdrościła tej obdarowanej koronką czy zalotnym rozcięciem. I cieszyła po trosze, ponieważ każdy śmielszy projekt był tryumfem zmysłów nad pruderią ziejącą z mieszczańskich sypialni.
Miłą odwiedzali profesorowie uniwersyteccy, urzędnicy z magistratu, niebieskie ptaki i bywalcy Colosseum, wzięci kupcy, poważni bankierzy oraz stateczni mężowie. Przychodziły także klientki. Bywały tu zdradzane żony, szukające zemsty narzeczone, salonowe lwice, kurtyzany czy gwiazdki kabaretów. Im też Lola zazdrościła. Tego choćby, że niemal każdy mankament figury – tam, gdzie było zbyt obficie, i tam, gdzie było za mało – dawało się krawiecką sztuczką zamaskować, dosztukować i poprawić. Ale jakże wyretuszować czyjąś twarz?
Każdego umówionego klienta madame podejmowała osobiście. Najpierw ośmielała filiżanką herbaty, serwowanej z porcją różanej konfitury, po czym oswajała niezobowiązującą rozmową. W tym celu abonowała główne lwowskie dzienniki, chcąc ów konwersacje umiejętnie inicjować. Zagadywała na przykład o poczynania rządu negocjującego z Austrią odszkodowania za kościelne dzwony przetapiane przez armię na armaty, podpytywała o zdanie na temat traktatu wersalskiego albo o zapowiedzianą rezygnację Lenina. Wtedy topniała pierwsza trema, ustępując uldze i wdzięczności. Dopiero wtedy madame Passerman przystępowała do subtelnego ataku. Ale i wówczas działała roztropnie. Precyzując szczegóły zlecenia, sięgała po zestaw słów nieprzypadkowych, mówiła więc „model” albo „zamówienie”, ponieważ były to określenia niekłopotliwe, pozbawione drugiego dna. Pytała więc na przykład:
– Czy model ma wedle życzenia zasłaniać, czy podkreślać? Wolałaby szanowna pani, aby ta wstawka maskowała więcej, dobrze rozumiem? W tym miejscu życzyłby sobie wielmożny pan ćwieki i gwoździki, prawda?
I wówczas interesant krzepł w roli eksperta, a obiektem rozmowy stawała się bezosobowa kukła o skórze sfabrykowanej z lnianego płótna i trocinach zamiast mięśni. Krawiecki manekin nie posiadał rysów twarzy, sutków ani waginy. Delikatna linia bioder, dwie wypukłości w miejsce piersi, smukłe ramiona, wszystko. Męską wersję wyzuto zaś z płci kompleksowo, ukazując barki o przepisowym obwodzie półtora raza szerszym niż obwód pasa i wąskie biodra. Estetycznie i schludnie.
– Zamówienie ma służyć jako rekwizyt, nieprawdaż?
W atelier szyły we dwie, Lola i Misia Kucówna – pucułowata śmieszka, której stale było za gorąco. I choć zleceń przybywało – obstalunki na życzenie stanowiły lwią część obrotów pracowni – nie mówiło się o powiększaniu zespołu. Miało pozostać kameralnie, aby wszystkie – czasem i dziwaczne – preferencje klientów zostały w zaciszu ścian. Sama madame nie szyła, za to Lola mogła spędzać dowolną ilość czasu nad projektami krojów, doskonaleniem szwów czy form, choć w obliczu mnóstwa zamówień robiło się to coraz trudniejsze. Misia zaś była biegła w igle, gdy tylko wystarczająco poinstruowało się ją, co powinna przeszyć, przyfastrygować czy naddać. Zasadniczą jej zaletą w oczach madame było jednak zgoła co innego. Otóż Misia Kucówna była w nią wpatrzona jak w obraz. Decyzje i opinie chlebodawczyni miały dla niej moc sądu ostatecznego, a sama osoba madame wzorcem niedościgłym. Madame doskonale zdawała sobie z tego sprawę, Michalina Kucówna stała się więc z czasem jej oczami i uszami i kapowała poczynania czy słowa jej córki (z którą madame jakoś nie umiała znaleźć języka). Donosiła na Lolę bezwiednie, czyli idealnie.
III
Stacha Fogla, lat trzydzieści dziewięć, pierwszego kwietnia rankiem znalazła na bruku Cela Cukrówna. Znała go jako Stacha Gołębiarza, jego żydowscy sąsiedzi mówili o nim meszuge*, a reszta kamienicy, mając go na myśli, rysowała kółko na czole. Wszyscy wiedzieli, że Fogel to hryć**. Był jednym z wielu, gdyż lwowski panteon wariatów obfitował w liczne indywidua, jak gdyby tutejszy klimat albo prądy powietrzne sprzyjały szaleństwu. Babka sarkała nie raz, że Lwów czymś przyciąga świrów z okolic, bo to niepodobna, by jedno miasto szczególnie dotknęła taka plaga. Coś jednak mieszało ludziom w głowach, a z czasem wrastali w te swoje miejsca i anektowali je, przejmując skwerki, trotuary, nawet całe ulice. Na przykład na Kazimierzowskiej prorokował Żyd kabalista, po sąsiedzku zaczepiał kobiety w mundurze infanteristy*** Poldek Bajarz, a pod Kasynem Miejskim przesiadywał Adam Niemowa, który za młodu stracił majątek, grając w ruletę i karty. Na Mariackim pod hotelem George ku uciesze podrostków rozbierała się Głupia Zosia. Według babki rozbierała się tam już ze dwadzieścia lat i tyle razy uciekała z Kulparkowa*, że wreszcie dano jej spokój i mogła dalej radośnie hasać pod Georgem tak, jak ją Pan Bóg stworzył. Głupiej Zosi akompaniował Jaś Fiś, murarz, który odkąd spadł z rusztowania, wydawał z siebie ptasie trele, a wszystkich przekrzykiwała Ruda Fela, przepowiadająca pogodę.
– Dąć będzie od południa! – darła się na przechodniów. – Deszcze ciągną srogie! Lać będzie od zmierzchu! Zaśnieży od jutra!
I dziwnym trafem wszystko się sprawdzało. Ruda Fela miała swój tron ze skrzynki po mleku zaraz przy bramie Stryjskiego parku, gdzie całymi dniami obierała kozikiem jabłka, które chrupała z lubością, w przerwach zaś przygrywała sobie na ustnej harmonijce. Kupowali dla niej te jabłka mistrzowie budowlani, gdy przychodzili pytać o prognozę, przynosili też zawodnicy Lechii Lwów i KS Sławy. Z koszami jabłek zaglądały narzeczone podpytać o pogodę na ślub, bo Ruda Fela nie myliła się nigdy. Mówiono też, że potrafi zmawiać słońce.
A do Stacha Gołębiarza nie zachodził nikt. Nie interesowano się nim, jakby on – wielki pan na wysokościach – wypisał się samozwańczo z tego barwnego korowodu.
– I dzięki Bogu, przynajmniej tyle – wzdychała babka Adela.
Tamtego dnia Cela Cukrówna maszerowała na poranną zmianę i stanęła jak wryta, aż się uszczypnęła. Stach Gołębiarz leżał przed nią rozpłaszczony i dziwnie krzywy. Leżał pod oknami
dobudowanego skrzydła, oddychał i rzęził, choć bez przytomności. Była pewna, że jest pijany. Był pierwszy kwietnia i tylko prima aprilis mógł tłumaczyć cud, że przeżył upadek z dachu, gdzie ponoć mieszkał. Dopiero później okazało się, że po tym dachu Stach spacerował nie raz. Ktoś też widział, jak przymierzał się do skoku, machając ramionami, jakby szykował się do lotu. Aż wreszcie puścił się z wiatrem i leżał tuż przed Celą. W pierwszym odruchu wydarła się na całe gardło: „Ratunku! Ludzie, pomocy!”, ale przez krótką chwilę nie działo się nic.
Zwykle, gdy ktoś odbierał sobie życie tu, we Lwowie, ściągano tłumnie i chętnie, aby popatrzeć. Gapie instruowali się nawzajem, kto i co, po czym zaraz każdy spieszył, by zdążyć przed policmajstrami. Ale pierwszego kwietnia nikt sobie nie popatrzył, bo Stach Gołębiarz nadal żył. Zresztą prędko zjawili się sanitariusze z noszami i gdy wreszcie Wiktorowi udało się dobudzić po nocce babkę, już go zabrali z bruku. Jakoś wtedy pomyślał, że nigdy nie nazwał go ojcem. Nie mówił do niego „tato”, właściwie nie znał brzmienia jego głosu, chyba nie miał okazji poznać. Mówił „Stach”, tak jak babka. A najczęściej wcale się do niego nie odzywał, ponieważ nie było takiej potrzeby. Poza aktem poczęcia ojciec w jego życiu nie zaistniał, a Wiktor miał się nigdy nie dowiedzieć, że ten wielki jak góra mężczyzna stracił sens życia niedługo po tym, gdy jego żona pewnego poranka poderwała się od stołu, oświadczając, że odchodzi, nie jest z nim szczęśliwa, nigdy nie była i popełniła błąd.
IV
Dziewczyna, która zapukała pospiesznie do drzwi, choć były uchylone, miała w rozognionych oczach coś, co przypominało nadciągającą burzę. Zauważył to mimo gęstej woalki osłaniającej jej twarz. Westchnął, odłożył pistel i nakrył lnianą szmatką moździerz. Nie lubił, gdy mu przerywano, bo masa twardniała i po chwili wszystko było do wyrzucenia. Jednak ona miała w sobie rodzaj desperacji właściwej planującym skok z krawędzi.
– Dzień dobry – rzuciła na wejściu. – Pan jest charakteryzatorem w tym teatrze, prawda?
Z jej sylwetki biło rozedrganie i determinacja. Na pewno nie była aktorką, mimo to gdzieś już ją widział. Wskazał obrotowy fotel.
– Proszę spocząć.
Przysiadła nerwowo niczym ptak gotowy poderwać się w każdej chwili.
– Pan podobno zajmuje się też trudnymi przypadkami, prawda? Mam na myśli konkretne potrzeby…
Przemknęło mu przez głowę, że jeszcze dziś postara się zakleić plastrem usta Fanny. Przyglądała mu się z rozpaczliwą nadzieją.
– Proszę powiedzieć, czego pani ode mnie oczekuje?
Siedziała chwilę nieruchomo, jakby zbierała się na odwagę. Potem odsłoniła twarz. Miała delikatne rysy, które po jednej stronie ginęły pod połacią blizn. Taka piękna kobieta…
– Czy pan mi może pomóc? – zapytała cicho.
– Rozumiem, że chciałaby pani makijaż – zaczął ostrożnie – który wyretuszowałby te mankamenty…?
– Mankamenty?! – Wybuchła śmiechem. – A to dobre… Boże mój, przecież ja dobrze wiem, jak wyglądam! Nie bawmy się w podchody. Ale skoro pan woli, to tak, chciałabym poczuć się normalnie, ponieważ za Boga nie umiem sobie przypomnieć, jak to właściwie jest! I nie wiem, czy to jeszcze jest możliwe.
– Tak – zgodził się, bo był pewien, że się rozpłacze. – Myślę, że mogę pani pomóc.
Odetchnęła i opadła na oparcie fotela.
Włączył elektryczne światła okalające trójdzielne lustro i postawił przed nią moździerz, w którym kończył rozcierać maść. Umył dokładnie ręce, podwinął rękawy koszuli, a potem ujął jej twarz i przyglądał się fakturze zdrowej skóry i kolorytowi cery.
– Przepraszam, na śmierć zapomniałam – bąknęła skonfundowana i wyciągnęła dłoń w jedwabnej rękawiczce. – Lola Passerman.
Skinął głową, bo naraz odebrało mu mowę, przecież już się zdążyli poznać! Wiktor spotkał ją w pałacu jak z historii sułtana Szachrijara: miał przed sobą dziewczynę sprzed lustra. Dotykał palcami jej twarzy. W jej oczach zobaczył dawnego siebie, chłystka cuchnącego rybim targiem. Pamiętał jej odrazę, to niechętne wahanie, z jakim ruszyła w jego stronę. Zapomniał wtedy o obiecanej nagrodzie za tego cholernego kota, jednak obiecał sobie, że nikt nigdy nie będzie patrzył na niego jak ona wtedy: z pogardą, odrazą i wstrętem.
Fiodor Nikitin miał rację, życie potrafiło zaskakiwać.